Czy kiedykolwiek słyszałeś, że wolny rynek to jak siła natury – nieubłagany, neutralny i rządzący się własnymi prawami, wobec których wszyscy jesteśmy równi? Że tak jak gradobicie jednakowo niszczy uprawy bogatego i biednego rolnika, tak rynek jednakowo nagradza pracowitość i karze lenistwo?
To porównanie brzmi przekonująco, ale czy na pewno opisuje rzeczywistość? A może wolny rynek bardziej przypomina grę, w której niektórzy gracze dostają do ręki znacznie lepsze karty, zanim w ogóle usiądą do stołu?
Gra, która nigdy się nie kończy
Wyobraźmy sobie grę Monopoly. Teraz pomyślmy, co by się stało, gdyby nowy gracz chciał dołączyć do rozgrywki, która trwa już od kilku godzin. Podczas gdy inni posiadają hotele przy najlepszych ulicach, on zaczyna z pustymi kieszeniami. Czy takie zasady można nazwać sprawiedliwymi? Czy wynik takiej gry mówi cokolwiek o umiejętnościach nowego gracza?
Czy nie podobnie jest w rzeczywistej gospodarce? Kiedy młody człowiek osiąga pełnoletność i wchodzi w „grę rynkową”, jego szanse nie zależą wyłącznie od jego talentu i pracowitości. Zależą od kapitału – nie tylko finansowego, ale także kulturowego, społecznego, edukacyjnego – który odziedziczył lub który udało mu się zgromadzić w trakcie dotychczasowego życia.
Czy nazwa „Monopoly” – czyli „monopol” – nie mówi sama za siebie? Czy celem gry nie jest stopniowe przejęcie kontroli nad całym rynkiem, eliminacja konkurencji i dyktowanie warunków? Czy to przypadek, że gra ekonomiczna, która uczyła pokolenia zasad kapitalizmu, nosi taką właśnie nazwę?
Pułapka samotnego rolnika
Wyobraźmy sobie teraz rolnika, który z pietyzmem uprawia paprykę na kilku hektarach. Jego praca jest ciężka, a produkt wysokiej jakości. Ale czy to on ustala jej cenę? Czy może sobie pozwolić na to, by jeździć od targu do targu i sprzedawać ją samodzielnie, z minimalną marżą, zanim warzywa stracą świeżość?
Czy nie jest on raczej skazany na pośredników – dużych dystrybutorów, którzy dyktują ceny skupu, mając pełną świadomość, że on nie ma realnej możliwości magazynowania czy transportu na wielką skalę? Jego wolność rynkowa jest więc iluzoryczna. Jego „wolny wybór” sprowadza się często do decyzji: sprzedać po zaniżonej cenie albo w ogóle nie sprzedać.
To prowadzi do kluczowego pytania: czy ten pośrednik musi być zawsze prywatny? I dlaczego, gdy mówimy o nieefektywności pośrednika państwowego, tak chętnie winimy samą formę własności, a pomijamy ludzi, którym powierzono zarządzanie? Czy gdy prywatny menedżer zawodzi, winimy kapitalizm, czy po prostu niekompetentnego menedżera? A gdy zawodzi menedżer w spółce skarbu państwa, czy winna jest sama idea własności publicznej, czy może konkretni ludzie i system, który pozwolił im na takie zarządzanie? Czy właściciel państwowy jest skazany na zatrudnianie nieodpowiednich ludzi, czy może to kwestia mechanizmów rekrutacji, kontroli i celów, jakie przed nimi stawiamy?
Uczciwa walka?
Inne porównanie: wyobraźmy sobie walkę MMA między młodym, wysportowanym atletą a schorowanym osiemdziesięciolatkiem. Reguły są takie same dla obu zawodników, ring ma równe wymiary, sędziowie są bezstronni. Czy to jest uczciwa walka? Czy jednakowe reguły zawsze oznaczają równość szans?
W ekonomii często spotykamy się z podobną sytuacją. Mały rodzinny sklep konkuruje z międzynarodową korporacją, lokalny rolnik – z agroholdingiem dysponującym najnowszą technologią. Teoretycznie działają na tym samym „wolnym rynku”, ale czy naprawdę mają równe szanse?
Co ciekawe, te same cechy, które w rękach państwa często określa się jako „nieefektywne” lub „patologiczne”, w rękach prywatnego kapitału bywają chwalone jako „zdrowa ekspansja” lub „racjonalizacja”. Kiedy korporacja wykupuje mniejszych konkurentów, mówimy o „zdrowej konsolidacji rynku”. Kiedy państwo utrzymuje nierentowną linię autobusową – o „marnotrawstwie publicznych pieniędzy”.
Poza wskaźnikami ekonomicznymi
Weźmy przykład linii autobusowej, która jest na granicy opłacalności ekonomicznej. Dla prywatnego przedsiębiorcy może się to nie opłacać. Ale co, jeśli ta jedna linia jest jedynym połączeniem małej miejscowości z centrum miasta? Co, jeśli pozwala dziesiątkom osobom codziennie docierać do pracy, do lekarza, do szkoły? Co, jeśli dzięki niej kilkadziesiąt samochodów mniej zanieczyszcza powietrze w mieście?
Czy wartość tej linii można mierzyć wyłącznie wskaźnikami finansowymi? Czy może powinniśmy uwzględnić również wartość społeczną i ekologiczną? I czy to państwo lub samorząd nie są czasem od tego, aby dostrzegać i uwzględniać te szersze wartości, które czysto komercyjne podejście pomija? Podobnie jak w przypadku rolnika – czy nie istnieje przestrzeń dla instytucji publicznej, która pełniłaby rolę uczciwego pośrednika, niekierującego się wyłącznie maksymalizacją zysku, ale stabilnością rynku i godziwym wynagrodzeniem dla wytwórców?
Czy możliwy jest inny model?
Nie chodzi o to, aby odrzucać rynek jako mechanizm alokacji zasobów. Wiele dowodów wskazuje, że może on być niezwykle efektywny. Chodzi raczej o to, aby zadać sobie pytanie: czy rynek ma być celem samym w sobie, czy narzędziem służącym dobrostanowi społeczeństwa?
Czy możemy wyobrazić sobie system, który łączyłby efektywność rynku z troską o dobro wspólne? Gdzie sukces mierzyłoby się nie tylko wzrostem PKB, ale także jakością życia, równością szans i zrównoważeniem ekologicznym? Gdzie formuła własności – prywatna, spółdzielcza czy publiczna – byłaby wybieranym narzędziem do osiągania różnych celów, a nie ideologią samą w sobie?
Czy jesteśmy skazani na wybór między „czystym” wolnym rynkiem a „uciążliwą” interwencją państwa? A może istnieje trzecia droga – taka, w której uznajemy, że rynek to znakomity sługa, ale bardzo niebezpieczny pan? I że siła przetargowa pojedynczego rolnika, pracownika czy małej firmy ma fundamentalne znaczenie dla tego, czy system naprawdę możemy nazwać „wolnym”?
I najważniejsze: czy gotowi jesteśmy na uczciwą rozmowę o tym, jak naprawdę działa system, w którym żyjemy, i jak możemy go zmieniać, aby służył nam wszystkim, a nie tylko tym, którzy mieli szczęście dostać najlepsze karty na starcie lub kontrolują newralgiczne punkty systemu, jak pośrednicy między wytwórcą a konsumentem? Czy jako obywatele, oceniając wypowiedzi polityków, zadajemy sobie pytanie o dobro wspólne? I czy być może głęboki podział, który nas dotyka, nie jest przypadkiem wygodnym dla tych, którym zależy na utrzymaniu istniejącego status quo?